Współczesna polityka prowadzona jest metodami służb specjalnych.

W przededniu wyborów ubiegający się o reelekcję prezydent USA zostaje oskarżony o molestowanie małoletniej. Za radą swego doradcy postanawia wywołać fikcyjną wojnę z Albanią („Dlaczego Albania? A dlaczego nie?”), by odwrócić uwagę obywateli od obyczajowego skandalu – to w skrócie fabuła głośnego filmu Barry’ego Levinsona sprzed 20 lat „Wag the Dog” („Fakty i akty”). Ten sam mechanizm pokazał emitowany w latach 2011-2012 serial o burmistrzu Chicago „Boss”. Główny bohater, skuteczny, cyniczny gracz polityczny, staje na krawędzi swojej politycznej kariery. Gdy wybucha skandal o korupcyjnym podłożu z jego udziałem, burmistrz zleca podległym mu służbom nalot na charytatywną klinikę prowadzoną przez jego córkę, która nielegalnie przekazywała leki potrzebującym. Cel jest prosty. Zamieszanie, zmiana tematu, pokazanie, że w imię obrony dobra publicznego jest gotowy poświęcić rodzinę. A, że to nie prawda? Ważne, aby lud to kupił. – Wygrywa ten, kto opowiada ciekawszą historię, a nie ten, kto mówi prawdę – zauważył Frank Underwood, bohater „House of cards” (Domku z kart), amerykańskiego serialu o kulisach polityki, który obejrzało w Polsce kilka milionów Polaków.

Media w Polsce w swojej masie służą już nie do pokazywania i tłumaczenia rzeczywistości, ale jako przemysł „przykrywkowy”, czyli odwracający uwagę od naprawdę ważnych zdarzeń. Media bardziej dziś kreują wydarzenia, niż je relacjonują, przy czym podobnych mechanizmów używają wszystkie liczące się ugrupowania polityczne. Komunikacja polityków z obywatelami nie polega na mówieniu prawdy, ale na opowiadaniu bardziej medialnych historii.

Domek z kart po polsku

„Jedno chcę powiedzieć PiS-owcom, którzy na trumnach robią politykę: Chcecie mieć wojnę, to będziecie ją mieli” – zapowiedziała Ewa Kopacz, próbując kilka miesięcy temu odepchnąć od siebie współodpowiedzialność za skandaliczne pogrzeby ofiar katastrofy smoleńskiej. Ciała leciały do trumien na oko i nosa Rosjan. Nikt jednak nie zadaje sobie pytań dlaczego tak wówczas postąpiono. Wówczas rządząca Platforma Obywatelska chciała jak najszybciej mieć z głowy sprawę katastrofy smoleńskiej. Gdyby zdecydowano się na sekcje i identyfikacje genetyczne, oznaczałoby to przesunięcie pogrzebów o kilka tygodni. A to mogłoby zaważyć na kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego. Na fali współczucia, ale i wstrząsu, Jarosław Kaczyński, mający jeden z liczniejszych negatywnych elektoratów, omal nie wygrał wyborów prezydenckich. PO chciała też spokojnie poobsadzać stanowiska, które się zwolniły, a ceremonie pogrzebowe temu nie sprzyjały. W ten sposób interes wizerunkowy i polityczny rządzącej partii został postawiony ponad interesem państwa.

Gdy kilkanaście miesięcy później w Sejmie powstał projekt uchwały wzywającej Rosję do oddania wraku prezydenckiego samolotu, to specjaliści od manipulacji medialnych pracujący dla PO przyczepili do tego wniosku etykiety „zdrady narodowej”, „adresu do cara”, a nawet „targowicy”. Właśnie widząc jak działa Polska polityka, Rosjanie z wraku uczynili jej część. Nawet dziś mogą na nią wpływać oddając go lub nie. A nawet wywołać tarcie kolejny raz go myjąc.

Katastrofa w Smoleńsku wniosła przemysł manipulacji informacją na nowy poziom. Mogliśmy z mediów dowiedzieć się m.in., że był to skutek brawury pilotów (fałszywe przecieki z kokpitu: „tak lądują debeściaki’) i nacisków pijanego szefa wojsk lotniczych.

Gra wrzutkami

Przemysł przykrywkowy to efekt działań politycznych spin doktorów, którzy coraz większymi garściami korzystają z metod wpływu na społeczeństwo opracowanych przez tajne służby. Pionierem zarządzania opinią publiczną w ten sposób były służby sowieckie. Dziś ich know-how stosowane jest na porządku dziennym.

Najskuteczniejszym sposobem manipulowania opinią publiczną jest przekazywanie starannie wyselekcjonowanych prawdziwych informacji w celu wywołania fałszywego obrazu rzeczywistości. W 2011 r., gdy rząd Donalda Tuska robił skok na nasze pieniądze w Otwartych Funduszach Emerytalnych (ponad 150 mld zł) i przygotowywał się do podwyższenia wieku emerytalnego, ogłosił powszechne zaciskanie pasa i zaatakował istnienie funduszu kościelnego. Tylko głośne rozebranie tej awantury na czynniki pierwsze pokazało, że w skali wydatków ówczesnego państwa (ok. 330 mld zł), 89 milionów złotych funduszu kościelnego nie miało znaczenia. Tusk zwyczajnie stworzył zastępczą wojnę ideologiczną. Taktyka zastosowana przez Tuska jest stara jak świat. Ten sposób w Polsce określany jest swojsko jako metoda „na zająca”. Przy czym nie chodzi o to, aby owego zająca upolować, ale aby go głośno gonić.

Mający z kolei kaca po wyborze Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej rząd PiS, ogłosił właśnie ogromny sukces polskiej dyplomacji polegający na wybraniu Polski do grona niestałych członków Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Gdyby jednak dodać do tej informacji, że Polska była po 1946 r. już 5 razy członkiem tej rady, w tym w latach 1982-83, a więc w czasach stanu wojennego, ów sukces już nie wydaje się taki wielki.

Kto kogo zametkuje

Dziś główny atak opozycji skierowany na rządzący PiS, to próba przyczepienia tej partii etykietek: niedemokratycznej, bolszewickiej, ksenofobicznej. Logiczny postulat niewpuszczania z powodów bezpieczeństwa muzułmanów do Polski jest przedstawiany w kontekście nauki Kościoła katolickiego, który każe pomagać każdemu bliźniemu. Platforma tak się zapętliła w tej sprawie, że raz była za, teraz zaś jest przeciw. Ma kłopot, bo z jednej strony 2/3 Polaków nie chce tutaj uchodźców, z drugiej strony musi pokazać Europie, że się różni czymś od PiS.

Platforma przez lata skutecznie zaszczepiła świadomość w społeczeństwie, szczególnie młodym, wykształconym, z aspiracjami, że PiS to partia „moherów”, prymitywów, generalnie jeden wielki obciach (słynna akcja: „Ratuj Polskę! Zabierz babci dowód osobisty”). Stąd piłowanie słynnej sprawy Bartłomieja Misiewicza, rzecznika MON. Idealnie nadawał się na ilustrację do takiej tezy i trzeba przyznać, że robił co mógł, aby się podkładać prześladowcom medialnym.

PiS etykietuje opozycję również bez pardonu, stawiając znak równości między rządami PO, a złodziejstwem. W wersji propagandowej, było to bardzo skuteczne. Tyle że dziś, po ponad 1,5 roku rządów, brak aferzystów w więzieniach lub przynajmniej na ławie oskarżonych, czyni taką narrację nieskuteczną.

Struktura rządów PiS podporządkowana jest jednemu człowiekowi – Jarosławowi Kaczyńskiemu. To on staje się więc dziś głównym obiektem medialnych ataków salonowych mediów. Opisując go, sięga się po chwyty reportażowe stosowane przez dziennikarzy do opisu dworu satrapów czy dyktatorów. Świetnym strzałem medialnym, który kosztował PiS ładnych parę punktów procentowych poparcia (utraconego, bądź niezyskanego) był kaberet „Ucho prezesa” Roberta Górskiego. Chociaż sam Górski odżegnuje się od polityki, to zrobił kabaret znacznie bardziej bolesny dla władzy, niż robił za rządów PO. Dlaczego? Otóż za rządów PO miał swój program w TVP, siłą rzeczy sam się ograniczał i cenzurował, bo taka jest ludzka natura. Mówiąc kolokwialnie, po to zapraszamy ludzi do namiotów, aby sikali na zewnątrz, a nie do wewnątrz. PiS, który robi jednostronną, propagandową telewizję, nie chciał mieć kabaretu śmiejącego się z władzy. Dostał więc dużo ostrzejszą wersję, która zaczęła mieć realny wpływ na politykę. Bo sportretowany w kabarecie prezydent, wiecznie czekający na audiencję u prezesa, postanowił pod wpływem tego wizerunku dokonać ofensywy politycznej. Temu miało służyć demonstracyjne zawetowanie dwóch ustaw dokonujących zmian w sposobie wybierania sędziów, a także upublicznienie konfliktu z szefem MON Antonim Macierewiczem.

Zresztą atak na telewizję publiczną przy okazji festiwalu polskiej piosenki doprowadził do wytworzenia czegoś, co specjaliści od mediów nazywają „zupą na gwoździu”. Hasło do ataku na festiwal rzuciła piosenkarka Kayah, wspierająca Komitet Obrony Demokracji. Miał to być protest przeciwko cenzurze wykonawców na festiwalu. W rewanżu internauci wyciągnęli piosenkarce, że w 1988 r. mówiła o wyższości festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze, nad kontestującym PRL-owskie badziewie, festiwalem w Jarocinie. Presja mediów głównego nurta była tak duża, że artyści, którym nie przeszkadzało występowanie w Opolu w czasach PRL-u, nagle poczuli obowiązek „walki o wolność”. Było to śmieszne dla zawodowców, ale bardzo skuteczne z punktu widzenia walki politycznej. Podobnie jak „protesty kibiców Legii” przeciw Jackowi Kurskiemu nagłaśniane przez „Gazetę Wyborczą”. Takie zadymy medialne są tanie; nie kosztują więcej, niż pół skrzynki piwa. Przy okazji była możliwość zobaczenia, jak dotychczasowa „banda pseudokibiców”, staje się dla „Gazety Wyborczej” „kibicami Legii”.

————-

Całość w najnowszym numerze „Służb Specjalnych”.

Pokaż więcej Jan Piński
Pokaż więcej w  Kraj
Komentowanie zamknięte

Zobacz też

Szef MSWiA sypał przyjaciela bezpiece

Mariusz Kamiński stara się tworzyć wokół swojej osoby nimb zasłużonego opozycjonisty. Twar…