Pozycyjny impas na donbaskiej linii frontu wcale nie oznacza deeskalacji w rosyjsko-ukraińskiej wojnie. Wręcz przeciwnie, Moskwa intensyfikuje operacje dywersyjne i szpiegowskie w nadziei na spowodowanie wewnętrznej destabilizacji Ukrainy. Stawką jest prorosyjska zmiana nastrojów społecznych i instalacja marionetkowych władz w Kijowie.

To już prawdziwa plaga, bo jak pokazał 2017 r. Ukraina stała się obiektem działań terrorystycznych na niespotykaną skalę. 31 marca w centrum Mariupola zabito pułkownika Aleksandra Haraberiusza. Z kolei 27 czerwca z pewnością zapisze się czarnymi zgłoskami w historii ukraińskich służb specjalnych. Rankiem tego dnia w Kijowie zginął pułkownik Maksym Szapałow. Po południu w identycznych okolicznościach, tyle że w miejscowości Konstantinowka obwodu donieckiego zabito pułkownika Jurija Woznego.

O tym, że wszystkie śmierci nie były przypadkowe, świadczą zarówno okoliczności zabójstw, jak i biografie ofiar zamachów. Jeśli chodzi o sposób morderstw, to w trzech przypadkach okazał się identyczny. Wszystkie ofiary wyleciały w powietrze, jadąc swoimi samochodami. Miny o sile rażenia 1-2 kg trotylu były podłożone tak, aby zabić jedynie osoby znajdujące się na przednich siedzeniach. Na przykład wraz z płk Woznym jechało jeszcze dwóch oficerów, którzy przeżyli, bo siedzieli z tyłu pojazdu. Wszystkie samochody wybuchły w ruchu, co wskazuje na zdalne odpalenie ładunków, a nie mechanizm czasowy. A do tego potrzeba mobilnej obserwacji, a przede wszystkim dokładnego rozpoznania zwyczajów i planów ofiar.

Dlaczego wykonano taki rodzaj egzekucji? Z pewnością dla lepszego efektu propagandowego. Gdyby nie tragiczne konsekwencje można by rzec, że wybuchy miały charakter widowiskowy. Nastąpiły w biały dzień na głównych, a wręcz reprezentacyjnych arteriach ukraińskich miast, a więc w obecności mnóstwa świadków. To tak, jakby sprawcy chcieli wysłać jednoznaczny przekaz społeczeństwu: – jesteśmy wszędzie i nikt na Ukrainie nie jest w stanie nam przeszkodzić. Robimy, co chcemy. Wiadomość dla ofiar, a raczej instytucji, które reprezentowały, brzmiała inaczej, dotyczyła bowiem pokazu bezsilności w starciu z przeciwnikiem.

W sumie, jak twierdzą miejscowi eksperci, taki podpis pozostawiają za sobą tylko rosyjskie służby specjalne. Pozostaje tylko uściślić, czy zamachów dokonała Federalna Służba Bezpieczeństwa (FSB) czy też Główny Zarząd (Wywiadu – do niedawna GRU) Sztabu Generalnego rosyjskich sił zbrojnych. Bo też zabici wiele znaczyli po przeciwnej stronie frontu. I tak płk Haraberiusz był oficerem kontrwywiadu Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, a więc głównej cywilnej instytucji ochrony ładu konstytucyjnego. To na SBU leży największa odpowiedzialność za walkę z rosyjskim szpiegostwem i dywersjami, a szerzej za przeciwdziałanie pozamilitarnemu wymiarowi kremlowskiej wojny hybrydowej.

Według ukraińskich mediów, Haraberiusz o profesjonalnym przezwisku „Duszman”, uchodził za najskuteczniejszego oficera operacyjnego SBU. Mówiąc prościej, był prawdziwym łowcą rosyjskich agentów, bo jego osobiste konto składało się z niemniej, niż 80 osób, którym udowodniono działalność wywiadowczą bądź dywersyjną na rzecz Rosji. Między innymi schwytał na gorącym uczynku klasycznych kretów, czyli swoich kolegów z SBU, w tym takiego jak on oficera kontrwywiadu i jednego z szyfrantów.

Zabity natomiast w Kijowie płk Szapałow był dla odmiany wysokim oficerem GUR – Głównego Zarządu Wywiadu ukraińskich sił zbrojnych. Formalnie pełnił służbę za biurkiem, opiniował oficerów wywiadu do pełnienia funkcji operacyjnych na donbaskim froncie. Jednak wcześniej sam dowodził specjalną jednostką bojową GUR, która w 2014 r. zasłynęła odbiciem portu lotniczego Doniecka z rąk prorosyjskich separatystów. Był więc pierwszym „cyborgiem”, jak ukraińskie media ochrzciły obrońców lotniskowych terminalów. Przydomek to wyraz uznania za uporczywe, bo trwające 240 dni walki, które kosztowały separatystów, a także rosyjskie wojska desantowo – szturmowe ok. tysiąca zabitych i rannych.

Potem Szapałow oficjalnie pełnił funkcje szkoleniowe, ale jak twierdzą ukraińskie źródła była to tylko operacyjna przykrywka. Tak naprawdę pułkownik zajmował się zbieraniem dowodów hybrydowej agresji, czyli obecności rosyjskich oddziałów na Ukrainie. Inaczej mówiąc, budował w tzw. ORDŁO (na czasowo okupowanych terytoriach obwodów donieckiego i ługańskiego) siatkę agenturalną. Szkolił również i wysyłał na teren nieprzyjaciela grupy dywersyjno-zwiadowcze, których celem były porwania żołnierzy rosyjskich sił regularnych oraz dostarczenie innych danych na temat ich obecności.

Nie była to sztuka dla sztuki lub do wykorzystania medialnego, a twardy materiał prawny dla międzynarodowego dochodzenia. Jak wiadomo, Ukraina wniosła przeciwko Rosji oficjalne oskarżenie o militarną agresję i zabór Krymu, łamiących jej suwerenność i integralność terytorialną wbrew międzynarodowym zobowiązaniom Moskwy. W tym kontekście najtajniejsza część pracy Szapałowa miała dotyczyć udowodnienia rosyjskiego udziału w zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego, czyli w zamordowaniu z zimną krwią ponad 200 niewinnych ofiar. Nie trzeba dodawać, że gdyby Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze uznał Rosję za agresora i państwo terrorystyczne, konsekwencje dla Kremla byłby niepoliczalne.

Z pewnością znaczenie służby Szapałowa było ogromne, zważywszy, że na jego pogrzeb przyjechał Petro Poroszenko. Prezydent nazwał zabitego „oficerem walczącym na ostrzu uderzenia” i awansował pośmiertnie do stopnia generała-majora.

Na koniec płk Woznyj, który był zastępcą szefa SBU obwodu donieckiego do spraw kontrwywiadu. Z medialnego przebiegu służby wynika, że mógł organizować ukraiński odwet za zbrodnie wojenne dokonane przez prorosyjskich watażków. Dla przypomnienia, w ubiegłym roku zginął watażka o pseudonimie „Motorola”. Wybuchł wraz z windą donieckiego apartamentowca, w którym mieszkał. „Motorola”, to rosyjski kryminalista, a potem samozwańczy dowódca jednej z rosyjskich band zbrojnych w Donbasie. W lutym tego roku jego los podzielił niejaki „Giwi”. Został żywcem spalony w wybuchu termobarycznej głowicy wystrzelonej w Doniecku z granatnika „Trzmiel”. „Giwi” był zbrodniarzem wojennym, który z zimną krwią mordował i katował ukraińskich jeńców, w odwecie za obronę donieckiego lotniska. Ponadto Woznyj walczył z kontrabandą, jaka niestety szaleje na linii frontu, a także był łączony z tajemniczą organizacją „Donbaskich Partyzantów”. Pod taką nazwą kryć się mają proukraińscy aktywiści na terenach okupowanych.

Jak widać, wszystkie ofiary zarekomendowały się jako odważni, a nawet bezkompromisowi obrońcy ukraińskiej niepodległości przed rosyjską agresją. Z punktu widzenia Moskwy byli natomiast groźnymi przeciwnikami krzyżującymi plany rosyjskich operacji hybrydowych.

Rzecz jasna, Kreml kategorycznie odrzuca swój udział w zamachach terrorystycznych, ale naprawdę wiele wskazuje, że były to rosyjskie egzekucje. Oprócz charakterystycznego sposobu wykonania, o którym wspomniano, ukraińskie służby specjalne zidentyfikowały jednego z terrorystów. A raczej terrorystkę, ponieważ dzięki ulicznemu monitoringowi udało się ustalić, że ta sama kobieta uczestniczyła w innym zamachu, który wstrząsnął Ukrainą w ubiegłym roku.

Chodzi o niewyjaśnione do dziś zabójstwo znanego dziennikarza Pawła Szeremeta. Był to doskonały tropiciel prokremlowskiej zdrady dokonanej przez część ukraińskiego establishmentu. Podczas dziennikarskich dochodzeń Szeremecie udało się powiązać i wydobyć w przestrzeń publiczną kilka ważnych, korupcyjnych i politycznych powiązań łączących ważne osobistości z Moskwą. Nic dziwnego, że został zamordowany w identycznych okolicznościach, ładunek wybuchowy zaś pod jego samochodem podłożyła ta sama terrorystka, która brała najprawdopodobniej udział w zamachu na Szapałowa.

Przedstawione zresztą ofiary nie zamykają wcale listy rosyjskich „dokonań”. Kilka dni przed zamachem na oficera wywiadu, w Kijowie został zastrzelony były deputowany Dumy, Denis Woronienkow. To była naprawdę głośna sprawa, bo były rosyjski parlamentarzysta z ław partii komunistycznej zbiegł z kraju w atmosferze skandalu korupcyjnego. Znalazł się na Ukrainie w nadziei, że uzyska azyl i bezpieczeństwo. W zamian przedstawił zeznania kompromitujące Kreml, w tym dowody bezpośredniej agresji wojskowej w Donbasie. Był na etapie przygotowań do przesłuchań sądowych, gdy dosięgła go kula rosyjskiego agenta. Kiler, który sam zginął w akcji, zastrzelił Woronienkowa, mimo iż ten był chroniony przez ukraiński wywiad wojskowy.

Nie można także pominąć wydarzeń z czerwca tego roku, gdy w Kijowie dokonano zamachu na Adama Osmajewa i Aminę Okujewą. To z kolei czeczeńskie małżeństwo, które już od dawna ma na pieńku z Moskwą. Mężczyzna organizował szlak pomocy dla czeczeńskich bojowników na rosyjskim Kaukazie, a z chwilą wybuchu walk w Donbasie stanął na czele czeczeńskiego batalionu ukraińskiej gwardii narodowej. Jego żona, oprócz dyplomu chirurga jest jednym z najlepszych strzelców wyborowych. Zamachu, na szczęście nieudanego, dokonał „cyngiel” Ramzana Kadyrowa. Działał pod legendą dziennikarza francuskiego dziennika „Le Monde”, Posiadał odpowiednio spreparowane dokumenty, a sam zamach był zaplanowany bardzo profesjonalnie. Przeszkodziło zacięcie pistoletu Glock, a także profesjonalna samoobrona czeczeńskiej pary. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że zamachowiec wykonywał zadanie zlecone przez FSB.

Po takiej serii zamachów wątpliwości nie mają także ukraińscy eksperci. Politolog Ołeksy Orestowicz twierdzi, że fatalna lista, to odwet za pokazowe ukaranie donieckich watażków, ale zemsta nie jest właściwym celem rosyjskich służb. Terroryzm to tylko część większego planu wewnętrznej destabilizacji Ukrainy, który Kreml zainicjował w następstwie impasu militarnego. Ukraińska armia na tyle okrzepła, że realizacja początkowego pomysłu, jakim było wywołanie promoskiewskiego powstania zbrojnego na całej Ukrainie, spaliła na panewce. Tym samym Moskwa sięgnęła po nowe sposoby wojny, przechodząc zarazem „czerwoną linię”. Dotychczas Kreml nie zezwalał na operacje otwarcie terrorystyczne, których celem byliby ukraińscy wojskowi i funkcjonariusze służb specjalnych. Taki zakaz przestał najwidoczniej obowiązywać, co może oznaczać zielone światło dla zamachów na ukraińskich polityków, co już niejako nastąpiło pod postacią casusu Woronienkowa.

To bardzo ważny sygnał świadczący o rosnącej determinacji Kremla, aby przesilić w końcu sytuację na Ukrainie w pożądanym kierunku. Stawką są zachodnie sankcje, a więc pogarszająca się sytuacja gospodarcza i międzynarodowa Rosji. Tymczasem wybory prezydenckie z Putinem w roli głównej odbędą się już w przyszłym roku. O hybrydowym przyśpieszeniu świadczy także sekwencja innych wydarzeń. Obecnej serii zamachów terrorystycznych towarzyszyły ataki infrastrukturalne i cybernetyczne. W tym samym czasie dosłownie wybuchła centralna składnica amunicji ukraińskiej armii, a poszlaki wskazują na możliwość spowodowania katastrofy za pomocą dronów. A co powiedzieć o skoordynowanym ataku hakerskim na ukraiński system bankowy oraz energetyczny, który nieomal doprowadził do paraliżu gospodarki, administracji oraz zakłócił pracę ukraińskich elektrowni, w tym jądrowych? Zbyt wiele przypadków, jak na krótki okres, co wskazuje, że celem Rosji pozostaje wywołanie powszechnej paniki. Stan społecznego zagrożenia ma przełożyć się z kolei na votum nieufności dla prozachodnich władz w Kijowie. W praktyce może to skutkować przedterminowymi wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi, w których Kreml upatruje szansę reaktywacji prorosyjskiej, marionetkowej władzy.

Nic dodać i nic ująć poza kluczowym pytaniem. Dlaczego Ukraina od trzech lat znajdująca się w stanie niewypowiedzianej, ale realnej wojny z Rosją, nie zbudowała skutecznego systemu obrony kontrwywiadowczej i antydywersyjnej?

————-

Całość w najnowszym numerze „Służb Specjalnych”.

Pokaż więcej Robert Cheda
Pokaż więcej w  Świat
Komentowanie zamknięte

Zobacz też

Nielegalne dzieci szpiegów

Jak to w życiu bywa, nawet szpiegowskim małżeństwom rodzą się dzieci. Sęk w tym, na ile są…